No, melduję się i ja. Po przepłoszeniu czosnkiem dwóch wiedźmowatych Natalek straciłem trochę serce do tego cuda i odłożyłem na bok z myślą, żeby sobie gniło przynajmniej do wiosny, z pomocą przyszło jednak niezawodne L4. Skoro umieram na kaszel i mam 37,1 to i tak nic przecież do popołudnia w domu nie zrobię, no jeszcze czego #WezwijKsiędzaiPodajLaptopa.
Czy się nam trochę Probsty wygramoliły na prostą względem poprzedniego sezonu? Ano wygramoliły. Przede wszystkim każdemu dali coś tam posmęcić do pana kamerzysty, na plus także to, że ilość możliwych editowo kandydatów do miliona była większa niż te szalone dwie czy trzy osoby w sezonach poprzednich.
Czy jednak przebili koleżków zza Pacyfiku? Nie. Moim zdaniem rak po raz kolejny tkwił w caście. Nie mówię już nawet o kangurach (i osobowościach typu Shane, Brian, Benji, Anita), których nie chce mi się dokańczać, bo dostałem przypadkiem po papie spoilerem o zwycięzcy, ale oglądam teraz edycje białych murzynów z RPA i w ogóle czuję, że moją misją na tym forum będzie odtąd spamowanie wszystkim i wszędzie jakie to jest dobre. Serio – tam uwielbiam co drugiego zawodnika, każdy jest jakiś i w większości przypadków aż mi szkoda jak im tam na Radzie kolejno majtają tymi gasidełkami. Tutaj z kolei wszyscy są trochę jak asystenci laboratoryjni Cortexa w Crashu Bandicoocie – identyczni, papierowi i tylko zależnie od motywu planszy mają na głowie turban, zbroję, kowbojski kapelusz, czy jakieś inne dildo. Mam wrażenie, że jakby tak rozkroić takiego Nicka czy inną Alison to w środku byłby tylko strzelający prądem magnetofonik z wgranymi kilkoma komendami na zasadzie „omajgad”, „aj em a hjudż fen” i „aj gada fajnd di ajdol”. Jeszcze tak do trzeciej dziesiątki sezonów ci ludzie byli jacyś bardziej charyzmatyczni, a tutaj już kompletna mamałyga. Zero charyzmy, zero humoru, zero dram, zero wszystkiego. Kompletnie nie czuję żebym ich poznał i za rok z całej tej postmergowej hałastry prawdopodobnie będę pamiętał tylko Angelinę i Christiana.
Ale wróćmy do miejsca, w którym po raz ostatni zostawiliśmy naszych śmiałków samym sobie na pastwę zapomnienia, czyli mniej więcej przy mergu. Na powitanie bogowie Survivor zesłali synowi marnotrawnemu prezent w postaci eliminacji
Kapelusznicy. Alle-kurwa-luja, bo tak antypatycznego babska nie widziałem od dawna. Nie wiem, czy to kwestia tego, że ona w dzieciństwie za blisko podeszła do obory na tym swoim ranczu i wół napierdział jej w lico, czy nadziała się mordą na grabie, czy też może taka już jej uroda, ale w każdej scenie miała wypisane na pysku jakieś takie obrzydzenie i minę pod tytułem „Jesteś winny!”, że aż człowiek mimowolnie sprawdzał, czy ma zapięty rozporek. Współbiesiadnicy panny Elżuni myśleli chyba podobnie, bo żeby w 37 sezonie programu, gdzie strategia, spiski i wołting bloksy aż iskrzą, odpaść po mergu głosami ileśnaście do jaja, będąc zerowym zagrożeniem fizycznym, to już naprawdę trzeba bardzo nie umieć w surwajwor, w ludzi i w ogóle w życie.
Dalej nudniej. Mieliśmy widowiskowe skruszenie czaszek dwóm alfa-goliat-mejlsom. No kurwunia, któż by przypuszczał?
Od dłuższego czasu Leśne Skrzaty napieprzały w Davidów przewagami jak Ewka Kopacz kamieniami w dinozaury, więc inszej inszości to ja tutaj nie obstawiałem. Rady same w sobie były całkiem śmiechowe, ale powtórzę to, o czym pieprzę już chyba ze trzy lata – z perspektywy stetryczałego widza, który u Probsta widział już wszystko,
dobry blindside to wyłącznie edit blindside. Zdziwił to ja bym się, gdyby już na tym etapie pognali na Ponderosę któregoś z tych davidowych nerdzików, ale w przypadku
Johna & Dana edit dość wyraźnie sugerował, że to takie piczki na strzała, kwestia tylko na którym dokładnie etapie early-jury.
Kolejny przystanek to nieunikniona kaźnia
Aleca. Chłop musiał w końcu zaczadzić się od fetoru tego gówna, w które z uporem maniaka i na własne życzenie wdeptywał z odcinka na odcinek. Ba, on w nie wręcz wskakiwał i rozchlapywał entuzjastycznie jak dzieciak bawiący się na jesień w kałużach. Odpalenie w pre-mergu sojuszniczki dla samego funu, zdradzenie przeciwnikom na kogo idą głosy… I ogólnie samo to idiotyczne zachowanie, które prezentowali razem z
Alison – hej, Davidzi, będziemy z wami. Hihihi, just a prank, jednak nie. Zniechęcili tym do siebie obie grupy, nikt już im nie ufał i skończyło się tak jak się skończyło. Monsieur wyłapał bąbla w nos, a madame co prawda doczłapała do F5, ale tylko dlatego, że grubsze ryby miały ze sobą porachunki, a ona do końca swojej programowej bytności była już takim ochłapem do zbierania głosów od niewtajemniczonych w kolejne blindsidy.
Przy
Alison jeszcze się na chwilę zatrzymam, bo o ile Alec został słusznie zmielony przez survo-fanbazę, o tyle tutaj mam wrażenie, że tylko ja widzę kompletną daremność strategiczną tej laski. Charakter to już tam mniejsza, bo to kwestia gustu, może ktoś akurat lubi osobowości barwne jak wygazowany Sprite. Ale wytłumaczcie mi może z łaski swojej, co takiego ważnego pominąłem w jej historii, bo już serio I don’t even. Gdyby wszystkie „queen” był jak te wasze niektóre „robbed”, to ludzkość dalej żyłaby w lasach.
Największa beka z tych wszystkich dzieci na reddicie, które argumentują, że
aj noł szi hesnt rili dan enyfing, baaat…. emmm… ummm… hmm… oł, aj dżast fil szi hed e grejt potenszjal
Ale wróćmy do kolejności, bo otóż właśnie odcinek po wyniesieniu na kopach Pana Zbanowanego Fotografa, stała się rzecz bardzo ważna. Mianowicie początek końca naszego polskiego, kochanego, w Wiśle za stópkę nurzanego nerdzięcia. Nerdzięcie zwane
Christianem, jak tu już wielu zauważyło, było samo w sobie zaskakująco znośne, momentami zabawne i w sumie przy dobrej strategicznej kombinatoryce był w pewnym momencie moim głównym faworytem. Jedynie te teksty o robotyce wiały trochę biczplisem, ale po pierwsze i tak nie rozumiałem po anglikańskiemu tych wszystkich wysublimowanych analogii i metafor, więc marny twój trud biedaku, a po drugie tu akurat domniemuję, że reżyserka próbowała trochę dokoloryzować jego charakter – coś jak sweterek podarowany pierwszego dnia Cochranowi albo kazanie Solejukowi charkać po każdej wypowiedzi – no nie wierzę, żeby ktoś był taki na co dzień.
Co więc tutaj nagle tarabachło? Ano jedna, podstawowa rzecz, która ciągnęła się za nim potem jak smród po biało-czerwonych kalesonkach przesłanych w stanie wojennym jako pamiątka po rodzinie taty – właśnie blindside
Carla. Nożesz po chujaż?
Bigmułw dla samego bigmułwa? Zniżamy się do poziomu Aleca wycyckującego Natalkę? No kolego Hubicki, nie to ci wpoiła grochowska krew. Po pierwsze primo, Carl był przecież idiotą z grą socjalną na poziomie tłoku od trabanta, a więc pod kątem zagrożenia stanowił bardziej doniosłe zero niż ta jego wielka, wciąż jeszcze ciężka po alkoholowych orgiach na statku łepetyna. Po drugie primo, sojusz nam przez to kaputnął, ludzie się sfoszyli i niedawni druhowie zaczęli w nas strzelać ciężką amunicją.
Pierwszy strzał na szczęście chybiony, bo
Paskuda, której oczy skleiły się tą nieustannie wcieraną w twarz mieszaniną łez, łoju i smarków, raczyła w swoim diabolicznym planie nie dostrzec relacji, które wyrabiał sobie z ludźmi Christian, podczas gdy ona siedziała w krzakach i wyła (po co takie osoby zgłaszają się w ogóle do telewizji – rzecz nieodgadniona
). Stąd cynk od Davie’go i oberwanie przez pannę rykoszetem. Drugi niestety celny. To już wszystko z Biszofshofen, Polacy znów siódmi, nic się nie stało.
Odcinek finałowy to już taka berbelucha, tragicznie ściśnięta jak ostatnio co sezon, blah, niedobre, śwagier, nie lij mi wincyj
Na dobrą sprawę jedyna editowa niewiadoma rozegrała się na poziomie F6, bo mimo, że Probsty trochę się montażowo poprawiły, to i tak była to taka poprawa jak moja z matmy w czasach szkolnych - z pały na trzy minus i wprawny widz wiedział, że szansę mają tylko dwaj Davidzi. Dobrze więc, że nie padło na
Davie’go, który jak być może pamiętacie już od czasu meet the cast wydawał mi się jakiś nietenteges. Zbyt dżefowy, zbyt sekciarski, zbyt mocno miał najebane z tą swoją miłością do Survivor i w ogóle te modły przy oddawaniu głosu no to po prostu weź idź. Obawiałem się, że może tak trochę po
wendellowemu wejść do finału na cheatach razem z innym faworytem Jeffa typu Hubicki/Nick i wygrać swoim niby-to-socjalem. W takich chwilach cieszę się, że ten program jest jednak ustawiony i produkcja zapewne dla płodozmianu nie chciała,
żeby wygrał drugi murzyn pod rząd
Z Alison rozliczyliśmy się wyżej. Jesteś nudna, nic nie zrobiłaś, już cię prawie nie pamiętam, tam są drzwi.
Kara była bardziej przyjemniutka – i wizualnie i tak całościowo. Z jednej strony nudna jak wszyscy, ale z drugiej biła od niej jakaś taka aura swojskości, prawilności i udanych baletów, być może za sprawą tej słodko-patusowatej chrypki w głosie. Strateg godny zauważenia, bo szybko odcięła się od obu swoich love-krowe unikając dostania w ucho jakimś splitem przy ajdolach, poza tym socjalnie brykała sobie zdecydowanie najlepiej wśród niewiast. Czy jednak zasłużyła na szumnie nadany tytuł najlepszego stratega? No nie. Zabrakło mi własnych inicjatyw w głębszym mergu. Miałem bekę, bo chyba ze trzy razy jak ktoś podchodził do niej z planem, mówiła ojejeje, dats egzakli łot aj łos finking. To trochę jak ten ponadczasowy blef –
Kochanie, właśnie miałam do ciebie dzwonić. No ale ostatecznie, czorcie jeden, nie zadzwoniłaś
Na wszelki wypadek, Dżefidełko dopilnowało zresztą, żeby blondzia nie wślizgnęła się do finału. Kultowy moment sezonu to dla mnie rozpalanie ognia i to spanikowane upomnienie naszego gospodarza –
noooooooo, noooooooo, Kara tu di orendż!
Nosz przecież co ty robisz, dziewojo poczochrana, nie po to Leśne Skrzaty skropiły wcześniej odpowiednie stanowisko benzyną, żeby #TęczowyNerdzik miał nie wejść do finału. Miałem wrażenie, że chcąc uniknąć tragedii rzuci się za chwilę do tych pieńków, odtrąci Karę, wywinie orła, wpadnie mordą w to sianko betlejemskie, benzyna zadziała szybciej niż powinna, El Padre nam się sfajczy, mafia się rozpadnie, ktoś to przejmie i nagle za rok okaże się, że amerykańskie surwajwory mogą jednak być robione na dobrym poziomie – bez sekciarstwa, piździelstwa, papierowych guł zamiast uczestników, identycznych historii kolejnych nerdów, podrzucania ajdoli faworytom, editowego koczkodaństwa i ogólnie pojętego głupeczkowania.
Kto zatem był w tym roku naszym master of disaster? Na pewno nie to-to takie papierowe co wygrało, bo nawet nie pamiętam już jego imienia. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że nie pamięta go nawet jego najbliższe otoczenie, a na imprezy jest zapraszany tylko jako kierowca. Ok, może i słusznie użył tej swojej przewagi razem z innymi Davidami, słusznie wykminił kogo opłaca się odpalić w F4, ale to właściwie tyle. Zbyt wiele razy był po złej stronie głosów, wjechał na finał na trzech IC-kach, ktoś też słusznie zauważył, że mało brakowało, a wyleciałby nawet jako pierwszy. Jego wygrana to wypadkowa smutnej historii, grubego portfela Wyliniałej Fretki Albinoski i komizmu Angeliny.
Ok, a więc zatykamy oczy i uszy i próbujemy zdobyć się na obiektywizm. Niestety moi drodzy, ale najlepszym strategiem i potencjalnie zasłużonym zwycięzcą jest nie kto inny jak
Wyliniała Fretka Albinoska. Pomijając ten jego początkowy flop z szukaniem ajdola, nie widzę u niego żadnej wkuchy – już od swapa wyrabiał sobie dobre kontakty z Davidami, mimo to słusznie doprowadził do pozostania Angeliny zamiast Lyrsy, potem był wierny Goliatom jednocześnie nie wystawiając się na odstrzał tak bardzo jak Dan, John i te wszystkie ogórki, miał dobry socjal i przede wszystkim to on w kluczowym momencie uparł się na utłuczenie dwóch dużych zagrożeń – Hubickiego i Davie’go, gdy inni chcieli z rozpędu polować na Alison czy jakieś inne siuśki.
Ale nie jadę z tego powodu protestować w żółtej kamizelce pod CBS, bo kolo był dla mnie encyklopedyczną wręcz definicją hasła „niewysranie”. Skoro już tak sobie reżyserzy, to ze swoją miną pod tytułem „zostały mi dwa dni życia, ale spróbuję się uśmiechnąć” mógłby sam siebie obsadzić w roli tego dziadka w „Kamizelce” Prusa, który kitował żonę, że jest z nim lepiej i poszerzał sprzączkę od tego jakiegoś łacha, a w rzeczywistości ledwo łaził i pierwsze robaki podgryzały go już w anus
No i na koniec ONA. Perełeczka tego sezonu, Ania Mucha na speedzie, cały Gang Olsena zamknięty w jednej parze cycków, Sierżant Garcia w spódnicy, absolutnie kultowa
Angelina Keeley No chodź, o tobie mowa, uśmiechnij się do państwa, ino się nie wypieprz o kabel i zębów nie wybij. Przyznam, że na początku nie widziałem w niej potencjału, ale z czasem się rozkręciła i ta jej rozbrajająca, serdeczna w odbiorze głupota zdecydowanie zrobiła ten sezon. "Ej, ziomeczki, weźcie pozwólcie mi się popisać przed jury, no pliiiiiska"
Socjal w gruzach jak Aleppo, strategia idealna pod zero głosów w finale, ale trzeba jej przyznać - dawno nie było w sezonie beniaminków młodej, ładnej laseczki, która nie byłaby papierowa i naprawdę miała szansę przejść do historii za osobowość. Przy kolejnych all starsach czy tam pół starsach obecność obowiązkowa, bo wezmę i za kudły przyprowadzę