Bardzo bym się ucieszył, gdyby edytorzy chociaż przez tydzień udawali, że nie jestem odmóżdżonym idiotą i nie próbowali ze mną swoich tandetnych sztuczek rodem z "Anny Marii Wesołowskiej". Może rzeczywiście zdziwiłbym się na końcu, że sojusz Josha dostał w paszczę, gdyby tylko na początku odcinka wszelkie możliwe zapowiedzi panicznie wręcz nie starały się dać do zrozumienia, że w paszczę na pewno, ale to na peeeeeewno dostanie Jeremy. Nawet Jona namówiono, żeby buńczucznie zapowiedział w jednej z początkowych konf, że "my best option does not include Jeremy", a zaraz potem zrobiono ujęcie na Jeremy'ego i puszczono złowieszcze taaam-daaaam-daaaaaaaam, żeby podkreślić, że rzekomo ma psheyebane. No ludy parafiany! Jak można było myśleć, że uda im się nabrać kogoś, kto obejrzał w życiu więcej niż dwa sezony? Ten odcinek mógł być sporym zaskoczeniem, a nie był. Przez głupotę, zepsuli cały jego potencjał. Survivorowcy myślą chyba, że kierują swój program do kretynów. I nie powiem, żeby jakoś szczególnie poprawiło mi to humor.
No i masz babko placucha. Przez cały tydzień denerwowaliśmy się, obgryzaliśmy resztki paznokci i popijaliśmy meliskę żeby mentalnie przegotować się do obejrzenia krwawego starcia Josha Jagiełły i Jeremy'ego von Jungingena, a producenci, zamiast od razu pokazać nam akcję, postanowili rzucić nam na pierwszy ogień... zadanie o nagrodę
Helllll yeaaaah. Przez cały tydzień nie mogłem się doczekać, że zobaczę właśnie to. I jeszcze te emocje, te innowacje! Kolorowe platformy, wieżyczki i pepiczki z koziej piczki. Udziwnione to wszystko w cholerę i wygląda jakoś sztucznie. Kiedyś żeby zrobić dobry czelendż, nie trzeba było wiele. Ludzie gryźli sobie mięcho, radośnie pluli jego resztkami do michy i wszyscy byli zadowoleni.
Ale co ja bluźnię. Wyprawa na reward nie była taka do końca bezużyteczna. Miała w sobie ten plus, że wreszcie mogliśmy przyjrzeć się bliżej skrzętnie skrywanej strategii ukrytych mastermindów, czyli Reeda i Wesa. Otóż okazuje się, że strategią Reeda jest nierozmawianie o strategii "no bo przecież i tak nie ma sensu", a strategią Wesa jest robienie z siebie przygłupa i wywoływanie dolegliwości gastrycznych. Zawsze wiedziałem, że to ukryci geniusze, tylko do tej pory byli zbyt skromni, żeby się z tym obnosić. Nawet Solejuk był pod wrażeniem. Nie jestem w stu procentach pewien, ale skierowane do syna "a sę-gu sengebebłe-gęęę" gdy ten trzymał się ze brzuch i był o krok od wymiocin, znaczy chyba tyle, co "gardzę tobą, przebrzydły bękarcie". Miło się też patrzyło na bezgraniczną ulgę Baylor na wieść o tym, że jej kochająca mateczka będzie pauzować w zadaniu. Pewnie obawiała się z jej strony kolejnych obrażeń na poziomie twarzy.
Przy "ICku" wykazałem się już dużo większym entuzjazmem, bo podobnie jak Umbastyczny, za każdym razem zgaduję w tych zadaniach razem z uczestnikami. Jaram się sobą, bo znowu bym to wygrał. Co prawda ja, w odróżnieniu od naszych survivorowych przyjaciół, byłem wyspany, wypoczęty, siedziałem na wygodnym fotelu i wcinałem Kinder Bueno, więc szanse nie były wyrównane, ale cyyyyt.
Jeśli chodzi o klucz odcinka, czyli o decyzję gołąbków J&J co do wybrania sobie ziomków, to ja mimo wszystko się na nich zawiodłem. Jaclyn strzeliła focha, który był tak silny, że odbił się rykoszetem, trzasnął z powrotem w strzelającą i zawładnął jej umysłem jak szatan. Nie kupuję tego, że naaaaagle dostrzegła to, że banda Josha byłaby rzekomo trudniejszymi konkurentami w immunitetach. Dopowiedziała to sobie na szybko, żeby sama przed sobą ukryć fakt, że jest emocjonalną kluchą, która zmienia zdanie pod wpływem swojego kruchego serduszka zranionego po tym, jak mężczyźni obeszli się z nią pod nieobecność Jona.
Po pierwsze: Może i banda Josha rzeczywiście była silniejsza, ale to właśnie mogłoby oznaczać, że z czasem ci wszyscy niesamowici siłacze poodwracaliby się od siebie nawzajem żeby eliminować zagrożenia i nasza pareczka znów znalazłaby się w środku jako swing-voty. Po drugie: Dużo większym ryzykiem jest zaziomienie się z sojuszem, gdzie większość osób jest singlami, bo teraz tylko patrzeć jak rzucą się z pazurami żeby rozdzielić naszych zakochanych. Po trzecie: z takimi wirtuozami gry socjalnej jak banda Josha (wyjąwszy może samego Josha) świetnie byłoby znaleźć się w finale.
Podsumowując: klapa, moi państwo. Klozetowa, nieopuszczona i z całym mnóstwem robali i drobnoustrojów, które bardzo szybko pożrą teraz Jaclyn i jej lubego. Gdyby Jaclyn zacisnęła zęby i jakoś zniosła to niegodne, niedopuszczalne, nieludzkie, nie (...) traktowanie przez Solejuka i jego dwóch matołków z Ławeczki, być może ona lub jej Jon byliby bogatsi o milion dolców. Teraz jest to bardzo wątpliwe. Cała nadzieja w tym, że Jon właściwie spożytkuje swoje cudownie odnalezione HII. Edytorzy podłożyli pod scenę jego znalezienia taką piękną i bohaterską muzyczkę, jakiej nie miał nawet Frodo wkraczający do Krainy Mordoru. Koleś ewidentnie cieszy się ich sympatią, a to nie jest bez znaczenia.
Jeśli chodzi o naszą wojenkę płci, to postanowiłem sobie być w ocenach wyjątkowo powściągliwy, ostrożny i wyważony, dlatego profilaktycznie zhejtuję obie strony po równo. Owszem, Solejuk ze swoim Solejuczątkiem zachowują się mało elegancko i nawet przeszło mi przez myśl, czy nie odebrać im tych dumnych przydomków, bo chyba nawet na Ławeczce w Wilkowyjach panuje po stokroć wyższa kultura. Owszem, Alec z odcinka na odcinek udowadnia, że właściwie mógłby robić za drugie/ przybrane/ cudownie odnalezione po latach Solejuczątko, bo manierami i stylem bycia wpisuje się w tę rodzinkę idealnie. Jednak w ich ocenach względem Missy i Baylor na pewno kryje się też ziarno prawdy. Ziarno, haha. Nie zdziwiłbym się nawet gdyby było to całe, wielohektarowe Pole Prawdy. Panie ewidentnie lecą sobie w kulki i robią za francuskie pudelki, które prędzej popiłyby szynkę mlekiem niż się przepracowały. Pomnijmy, że już świętej-survivorowej-pamięci Dziadek Dale zauważył, że z tymi niewiastami jest coś nie halo i nie do końca nadają się do koegzystencji w takich warunkach. Zauważmy, że także Reedowi udało się w tym odcinku wcisnąć na chwilę przed kamerę i powiedzieć do kogoś-tam, że "Baylor jest irytująca i nic nie robi". Tyle osób by się myliło? U-uuumm.
A skoro już takie z nich damy, to nie wiem, jak w takim układzie Missy wytrzymywała z tymi swoimi trzema mężami. Niewykluczone, że obracali ją w garniturach i rękawiczkach. A po sytszym obiedzie najpewniej wsadzała im korki w dupę. Tak na wszelki wypadek. Potwierdza się też teza, że dziewczynki nie pierdzą. Przynajmniej nie te dwie.
Solejuk, oprócz tuzina bąków i rekordowych ilości wyplutej śliny, zaprezentował nam w tym odcinku także ostateczny dowód na to, że jest idiotą. Wcześniej mówiłem sobie no Toooombak, może ty jednak przesadzasz z tym ciśnięciem z tego typa, może jesteś uprzedzony i oceniasz po wyglądzie, może jesteś podłym mieszczuchem, który nie szanuje ciężko pracujących ludzi, może pomaszerujesz za to do piekła, może weśśśty chłopie ogarnij swój hejt, może (...) a tu się okazuje, że nie :) To już oficjalne, nieodwracalne i obiektywne: Solejuk jest kretynem. Certyfikowanym. Dyplom przyjdzie jutro. Nikt inny nie zdradziłby przeciwnikom w Survivor, nawet pod wpływem awantury, kogo jego sojusz zamierza wziąć na widły podczas głosowania. Zwłaszcza, gdy jesteśmy przed pierwszą pomergową radą, sojusze się formują, blindsidy wiszą w powietrzu, a ukryte immunitety mogą zawsze pójść w ruch. I to jeszcze powiedzieć matce o tym, że zamierzamy głosować na jej córkę. Wspiął się chyba na sam szczyt głupoty i jeszcze stanął tam na drabinie. Strażackiej, a jakże!
Sam pomysł głosowania na Baylor był całkiem porządny i Josh dostaje ode mnie silnego plusa na do widzenia. Mogło to być dla przeciwników o tyle niespodziewane, że skoro do ostatniej chwili łaził za nią i starał się przekabacić na swoją stronę, to wydawałoby się oczywiste, że nie ją zaatakuje. Minimalizowało to ewentualne zagrożenia związane z posiadaniem HII przez kogoś z teamu Jeremy'ego i trafieniem nim w odpowiednią osobę. Na podobnej zasadzie poległa
Sarah w 28 sezonie.
Aparri prędzej spodziewaliby się spotkać Murzyna na zebraniu Ku-Klux-Klanu niż tego, że przeciwnicy skierują głosy właśnie na nią, skoro myśleli, że
Tony myśli, że
Sarah nie jest tak naprawdę częścią sojuszu
Aparri, tylko potencjalnym swing-vote'm.
Tym razem jednak czaderska intryga niestety nie wypaliła. Przez długi jęzor Solejuka, a także przez fochy Jaclyn. Josha szkoda, bo właśnie sobie uświadomiłem, że lubiłem go chyba najbardziej z tegorocznego castu. Może poza Baylor, jednak jej akcje systematycznie spadają. Tak szczerze mówiąc, to ja w ogóle nikogo w tym sezonie jakoś szczególnie nie lubię. Gryzę się teraz i dręczę czy szukać problemu w sobie i swojej szkaradnej duszy, czy w miałkości tego castu. Chyba jednak w tym drugim, bo jeszcze w poprzednim sezonie, sprawa wyglądała bardziej optymistycznie
Drugi z hetmanów, Jeremy, mimo że ostatecznie zwycięski, trochę mnie w tym odcinku zawiódł. Znużony przeciągającym się oczekiwaniem na bitwę, najwyraźniej przyciął komara, bo nie widziałem tym razem zbyt dużo knucia z jego strony. Do góry w drabince strategicznej pnie się za to Missy. Z kamienną twarzą, bez puszczania bąków, ale jednak. Była tym razem całkiem aktywna i kto wie, czy z czasem to nie ona przywdzieje hetmańską zbroję w tym sojuszu. Baylor dalej ma podkulony ogon. Być może rozkręci się, gdy w programie zostanie mniej osób. Natalie najpewniej zrobiła jakąś rozróbę na planie po eliminacji swojej twinnie i producenci się na nią fochnęli, bo dość regularnie spychana jest na dalszy plan i próbuje nam się zasugerować, że mało robi. Nawet jeśli niekoniecznie jest to prawda.
Wiecie co? Ale tak szczerze? Ok. Ja chyba jednak nie lubię tego sezonu. Nie będę udawał, że urywa mi dupę, skoro nic takiego nie ma miejsca. Czegoś mi po prostu brakuje i już. Nic na to nie poradzę. Źle się dzieje w Państwie Duńskim.