13-14
Ja pierdolę, co tu się odprawiło
Michele, serio? :D Muszę przyznać, że takiego karpia przy odczytywaniu wyników nie miałem na mordzie od niepamiętnych czasów. I w sumie nie wiem, czy miałem kiedykolwiek, bo zawsze a to człowiek wdepnął wcześniej nieszczęśliwie bamboszem w jakieś spoilerowe gówno, a to edit wykrzyczał zwycięzcę przez megafon na dobrych kilka epów przed, a to jeszcze coś tam szpetnego się wydarzyło.
Ale systematyczniej. Widok wyszczerzonego pyska Jeffa od pierwszej sekundy odcinka z okazji kolejnego już szampańskiego
live finale odebrałem tak, jak odbiera się widok brzydkiej kupy po pikantnych skrzydełkach z KFC – nie jesteś rad, ale masz świadomość, że to było gdzieś tam nieuniknione, więc posłusznie godzisz się z losem. Po resztą, w sumie go rozumiem. Nic tak nie ożywia imprezy, jak setki pryszczatych amerykańskich nastolatek z ciążą spożywczą, wykrzykujących hasła miłości do programu. Zawsze jest szansa, że widz pomyśli sobie, że najs, nie tylko ja jestem taki jebnięty, że to jeszcze oglądam. Psychologia, manipulacja, Dorota Zawadzka, te sprawy.
Końcowy IC-ek jak zwykle na piramidce, zauważyłem, że to już swego rodzaju tradycja, że na sam koniec chcą być fajni i pokazać nam, że aaaależ oni wysoko, patrzcie, doceniliśmy rangę wydarzenia, jakim jest F4 i z tej właśnie okazji sto osiemnaście Leśnych Skrzatów Jeffa Probsta w pocie czoła stworzyło taką właśnie oddżebaną budowlę. Sam zająłem myśli głównie tym, żeby nie wygrał Tai i prosiłem Hermesa, czy kto tam się wiatrem zajmował, żeby zdmuchnął mu te układanki, zdmuchnął stamtąd jego samego i w ogóle żeby skończyło się to dla niego nieszczęściem. Wygrała Michele – jak stwierdził Jeff, nołbadi soł dat kaming. I chyba bardzo nie chciał, żeby dat kaming, bo miałem wrażenie, że najchętniej udusiłby ją tym śmiesznym naszyjniczkiem. To chyba nie będzie jego ulubiona zwyciężczyni :D
W ogóle, Michele nie miałaby raczej szans na hajsik, gdyby nie to końcowe zwycięstwo w IC-ku. Taki tam, immunity run na sześćdziesiątkę
Tai, niespodzianka, strzelił sobie kolejnego czubatego kloca w gniazdo, obstając w tej sytuacji za obroną Aubry. Będąc święcie przekonanym, że Aubry zmiażdży wszystkich w głosach jurorskich jak Amaro ego swoich podopiecznych, pomyślałem sobie hejże ho, Woo i Colby mają konkurencję w dziedzinie „przyjebmy sobie patelnią w finale”. Po głosowaniu, okazało się, że jednak nie do końca. Ale też nie do początku. Myślę, że Cydney i tak byłaby lepszym wyborem. Tak, wiem, gdybanie, ósmy grzech główny, nie powinienem, przepraszam, dam mamie uwagę do podpisania, no ale mimo wszystko tak sobie domniemuję – pewnie Kyle-czy-też-Jason oraz Ziemniak tym bardziej by na nią nie zagłosowali, bo zdrada szczepowej współsiostry boli podwójnie, plus odpadłby jej jeszcze głos Dziadzia Józia i Neala, gdyby ten się uchował – bo te w innym przypadku były bastionem Aubry.
Konkurencja z rozpalaniem ognia wyzwoliła we mnie cały tabun dawno już nieodczuwanych teorii sPISkowych. Antoni, stęskniłem się, witaj znów na pokładzie, działamy. Tak więc, obaj podejrzliwym okiem łypiemy na to, że Aubry w pewnym momencie (już jak jej zgasł ten pierwszy płomyczek i próbowała się z powrotem wykaraskać z kłopotów), miała w tym swoim wigilijnym sianku zaledwie iskierki, a tu nagle JEBUT, w jednej milisekundzie pierdacznął jej taki wysoki płomień, że prawie jej zjarało te poczochrane brewki. Robocze teorie mamy na razie dwie: a) zamach, b) jeden z
Leśnych Skrzatów Jeffa Probsta ukrył się za tym śmiesznym pieńkiem z kanistrem benzyny, chciał pomóc ulubienicy swojego szefa i nieco przesadził, dokonując przypadkiem samospalenia w imię show. Może jego rodzina dostanie chociaż na pocieszenie jakąś rentę od sibiesów, bo dzięki temu Jeff miał swoją Aubry w finale.
Twist z anulowaniem głosu notuję na plus. Rozumiem argumenty Cirie’go, no ale z drugiej strony przynajmniej coś się dzieje – jeśli mamy sezonowo dożyć czterdziestki, pięćdziesiątki i dalej, to potrzeba jakiegoś płodozmianu. Ponadto, Neal mógł wreszcie odbyć Marsz Hańby na tym krzywym mosteczku, wcześniej udowadniając, że jest debilem. Biedna Michele, co to był za dziki pocisk
Żeby wyraźniej zilustrować, jaki jest zUy i mhhrrroczny, wychodząc, powinien jeszcze kopnąć w dziób Marka The Chicken. Plusem jest też fakt, że mogliśmy zaobserwować zdziwko na twarzach jurorów, którzy mieli się już za święte krowy. Dziadzio Józio ewidentnie myślał, że padnie na niego, bo widać było, że ma śmierć w oczach. Dam głowę, że ze strachu wszystkie jego problemy ze szczaniem uległy natychmiastowemu i mokremu kresowi. Z wdzięczności, powinien chyba oddać głos na Michele :D
Finałowe spicze suche jak paszteciary w śmigus dyngus. No szit, znowu żadnej Corinne życzliwie proponującej komuś psychotropy ani żadnej Sue nieżyczliwie nieproponującej umierającemu szklanki wody. Jak tak sięgam pamięcią, to od czasów Reeda i Macochy Missy nie mieliśmy w tej dziedzinie nic wartego odnotowania. Przez chwilę liczyłem tylko na Julkę, bo po jej wstępie do Michele miałem wrażenie, że chce ją rozjechać kolczatką. Michele miała zresztą chyba podobne wrażenie, bo na samym początku zrobiła już minę pod tytułem „no co ty nie powiesz, mała kurewko”, żeby dopiero potem przekonać się, że przemówienie będzie jednak miało miłą puentę.
Łomatko i córko, co to za cudactwo im wyskoczyło na
Reunion?
To znaczy ok, wiem już, że niejaka Sia i nawet kojarzę jej cały jeden hicior, że aaaaaaaaaaaaaajjm gona słiiiiiiing, tylko dlaczego przebrała się właśnie za fragment szczoty z myjni samochodowej? Z pewnością nie dodawało to powagi ideologicznym pierdom, które wygłaszała. Na pewno też nie widziała niczego przed sobą i część mnie trzymała kciuki, żeby wyrżnęła orła, wpadła mordą w to tlące się na środku sceny ogniseczko z serii „udajemy, że wciąż jesteśmy TAM”, żeby Jeff zajął się ogniem próbując ją ratować i żeby salę przepełnił jeden, wielki wrzask wymieszany z sykiem gaśnic.
Doktor Joe myślał pewnie, że to już koniec jego posługi na ten sezon, a mogło się okazać, że jednak niekoniecznie.
Na deser, moje płoche & nieśmiałe zdanie
na temat zasłużoności/niezasłużoności zwycięstwa. Powinna, do chuja wafla, wygrać
Aubry. *uchyla się przed oszczepem rzuconym przez fraśka*. No sorry, jednak. W tym przypadku (fakt, jednym z niewielu), moim zdaniem nie sprawdza się jednak teoria „skoro-wygrał-to-zasłużył”. Przyjrzyjmy się. Praktycznie wszystkie Rady po mergu miała pod kontrolą. Więcej, medycy urżnęli temu biednemu nerdzikowi najpierw prawą rękę w postaci Lodoportka, a potem lewą w postaci Dziadzia Józia. Tymczasem, Aubry nie została Panem Kadłubkiem, tylko potrafiła się zorganizować, doszywając sobie kończyny zastępcze – na tyle, żeby na każdej Radzie robić, co jej pasuje, a w F4 zyskać sobie głos potrzebny do awansu do konkurencji z ogniem. Pamiętać należy również, że dzięki niej spadł ziemniaczany łeb Scota, bo to ona przekonała Taia do tego szalonego pomysłu zdrady. Podobnie, jak Ateusz, nie widzę tu za bardzo pola do lepszego popisu. SOCJAL, KURWA! – krzykniecie może gromko. Ale czy była w nim taka zła? Wygrywały już gorsze placki, przeciwko całkiem miłym osobom. A Aubry była przecież miłą dziewczyną. Jej błąd polegał na tym, że nie zhakowała mózgów jurorom i nie odgadła, jak chyba wiele osób, że zamiast zawodniczki efektywnej i miłej, będą woleli bardzo miłą szczęściarę :D Ale gdyby uznać to za błąd, bylibyśmy niebezpiecznie blisko teorii, że w tym programie tak naprawdę nie ma żadnego dobrego sposobu na wygraną. Bo nigdy nie zhakujesz do końca mózgów wszystkim jurorom. A to zniszczyłoby nam formowy świat i sprawiło, że nie moglibyśmy już wrzeszczeć na uczestników, oceniać ich, ani robić tu za mędrców świata, więc nie idźmy tą drogą. Proszę.
Cóż z
Michele? (mam wrażenie, że jedynymi dwoma stworzeniami człekokształtnymi na świecie, które poprawnie zapisują jej imię, jesteśmy ja i jej matka). Na pewno źle nie grała – moim zdaniem udało jej się coś, czego nieudolnie, po polaczkowo-januszowemu, próbowała dokonać Julka – trzymanie się z większością, a jednocześnie, dyskretny, powtórzmy to głośno, DYSKRETNY, kurwa, flircik z outsiderami, przynajmniej ten socjalny. Jednak wpływ na przebieg gry miała dużo mniejszy od swojej, jakże pięknej konkurentki i tym bym się osobiście kierował.
Cóż z
Taiem? Gównoż. Przehulał wszystkie swoje cheaty na głupoty, wkurzał ludzi, dokonywał niepotrzebnych ruchów. Drobna refleksja na koniec: oni ciągle dawali do jego tekstów napisy, a ja dla odmiany, czaiłem go właśnie lepiej, niż pozostałych :D Chyba zacznę się zastanawiać, czy mój prapradziad nie poszedł w tany z jakąś Mulan. Cóż z
Cydney? Też łakomie rzuciłbym się na ewentualne wyniki gier & zabaw Jeffa „co by było gdyby”, jeśli by takowe powstały, ale ogólnie, mam wrażenie, że przegrała przez jeden, podstawowy powód – ten mały, żółty, wkuźwiający i kurczakolubny powód. Aubry wyprzedziła ją w relacjach wobec tego pajacyka. I stąd w krytycznym momencie, mogła liczyć na jego pomocną dłoń – wciąż jeszcze ciepłą od zabaw po zmroku z Markiem The Chicken. Cóż z
Dziadziem Józiem? Zdrowie hes społkyn i całe szczęście, bo w innym wypadku ta miernota prawdopodobnie znalazłaby się w F3. Ot, taka selekcja naturalna, chciałoby się rzec. W sumie, powinienem jeszcze dziobnąć trochę na temat epizodu trzynastego, którego zjechanie karygodnie odpuściłem, ale kij, nie chce mi się, nuda jak w szkole na fluoryzacji. Za dużo się tam nie działo. Dziadzio się pochorował – błądzę myślami za jakimś zręcznym i dyplomatycznym zwrotem, żeby zastąpić „mam to w dupie”, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Tai znowu skłonił mnie do morderczych myśli z Markiem The Chicken w roli głównej. Pewnie gdybym uczestniczył w tym sezonie, Sia wręczyłaby mi na Reunionie pozew od PETA. Ten sam Tai zachłannie masował Michele. Chichrała się do rozpuku, więc masaż musiał się udać. Sekret tkwił zapewne w ilości użytych do masowania członków, bo strzelam, że musiał sobie wyobrazić na jej miejscu Caleba, więc miał ich pewnie w gotowości o jednego więcej.
I tyle, moi mili, to już jest koniec, nie ma już nic. Kolejny sezon za nami – nie będę marudny i stwierdzę, że nienajgorszy. Cast nie należał do najciekawszych, ale przynajmniej była gra, zwroty akcji, pościgi, wybuchy i ogórki. Ave.