Ten sezon na pewno był niezły jeśli chodzi o nieprzewidywalność. Ludzie już nawet na wczesnym etapie gry zaczęli postrzegać innych głównie pod kątem zagrożenia wygraniem kilku indywidualnych IC z rzędu pod koniec lub szans z tym kimś w finale. Właśnie to doprowadziło do przedwczesnego wyeliminowania kilku osób i paru przemieszań w sojuszach. Ciekawe, czy ludzie nauczyli się już Survivora na tyle, że taka tendencja zostanie w kolejnych sezonach na stałe.
Cała piracka otoczka sezonu niezbyt mi się jednak podobała. Zazwyczaj lubię taki setting i tematykę, ale z Survivorem jakoś mi się to wszystko gryzło. Mam wrażenie, że Survivor dużo lepiej współgra z bardziej "plemienną" otoczką.
Nowych twistów lub elementów gry było dość sporo, choć większość była drobna i niezbyt potrzebna. Sposób rozpoczęcia rozgrywki był na pewno szokujący dla uczestników i wynikło z tego kilka interesujących sytuacji już na samym początku, więc to mogę zaliczyć na plus. Twist z powrotami był zaskakujący i niesamowicie emocjonujący, choć sprawa uczciwości w powrocie wyeliminowanych zawodników do gry jest na pewno dyskusyjna. No ale był to integralny element gry, zaplanowany już wcześniej, więc ja nie mam z nim problemu, o ile tylko twisty tego typu będą występować w przyszłości rzadko. Bo jednorazowo wyszło to fajnie, ale na dłuższą metę zepsułoby trochę grę.
No i największy minus sezonu: słabe/irytujące/nieciekawe Final 4. Jakoś do nikogo stamtąd nie mogę się przekonać w pełni.
Nicole - Zbyt wcześnie zaczęła niepotrzebnie knuć - falstart i tyle. Tłumaczenia, że to tylko wypowiadanie głośno swoich myśli, wcale mnie nie przekonały.
Skinny Ryan - Szkoda mi go, bo widać było, że miał dużo serca do gry i bardzo mu na niej zależało. No ale niestety pod kątem wyzwań to chyba najsłabszy zawodnik, jakiego dotąd widziałem.
Michelle - Była w porządku (choć trochę za bardzo zgrywała słodką blondyneczkę), jednak przy wyzwaniu z jedzeniem zawiodła na całej linii i wkurzyła mnie wtedy bardzo. Już się ucieszyłem, że nareszcie jakieś plemię wpadło na ten pomysł, żeby przyaktorzyć i udać skrajne obrzydzenie, a tu klops. Nie wiem czy Michelle uznała, że wystarczy jej rzucenie kilku uwag w stylu "Ojej! Nigdy nie jadłam małży!", czy też całkowicie olała ten plan, ale tak czy inaczej ze swojej roli się nie wywiązała i dała się poznać przeciwnikom jako najsilniejszy punkt wyzwania, a nie najsłabszy, przez co przegrali. Przez tę akcję ucieszyłem się, że odpadła.
Trish - Nie lubiłem jej przez zbyt szybkie knucie przeciwko niczemu winnemu Rupertowi i cieszyłem się, że odpadła. Wydała mi się nieco fałszywa.
Shawn - Po tym jak wylecieli Burton i Michelle, próbował się jeszcze jakoś bronić, ale raczej nieporadnie. Powinien bardziej nastawić ludzi przeciwko manipulatorowi Jonowi oraz przypomnieć wszystkim, że tylko dzięki jego własnej pomocy udało się wyeliminować zdrajczynię Trish.
Osten - Wydziwiał niesamowicie z tym swoim odchodzeniem, ale ostatecznie nie rozumiem, dlaczego Jeff nie pozwolił plemieniu zwyczajnie na niego zagłosować. Jest jednak dla mnie spora różnica między chamskim odejściem a zgłoszeniem się na ochotnika do bycia wyrzuconym po przegraniu IC. Osten zrobił to drugie, a został potraktowany jak za to pierwsze.
Savage - Rzadko się zdarza, żeby ktoś w tak jawny i zdecydowany sposób zaczął liderować plemieniu i nie spotkał się przy tym z żadną negatywną reakcją. Sympatyczny gość, który z powodzeniem zbudował ze swojego plemienia coś w rodzaju rodziny, ale to zdecydowanie nie wyszło na dobre ani jemu, ani pozostałym członkom Morgan. Co prawda tylko dzięki niemu atmosfera w plemieniu jako tako się trzymała, ale za to po Merge'u wszyscy spoza plemienia (łącznie z przywróconą Lill) od razu mogli wyczuć, że nawet nie ma sensu myśleć o sprzymierzaniu się z tą spójną grupką jako całością.
Ryno - W miarę go lubiłem, choć w sumie nie pokazał w tym programie niczego ciekawego.
Rupert - Zdecydowanie najbardziej charakterystyczna postać całego sezonu i od początku bardzo go polubiłem, choć momentami był nieco zbyt porywczy i emocjonalny. Ponadto jego dobre relacje z Christą i Sandrą były zdecydowanie zbyt dobrze widoczne dla innych i w połączeniu z jego siłą to prędzej czy później musiało skończyć się wyeliminowaniem.
No ale miał kilka świetnych akcji: kradzież butów przeciwniczek zaraz na początku, konieczność chodzenia w spódnicy i jego wąż Balboa (
). Bardzo barwna postać, którą cieszę się zobaczyć w kolejnych sezonach.
Tijuana - Na początku trochę niewidoczna, ale potem swoją osobą zyskała moją pełną sympatię. Po Merge'u nie wychylała się, przez co Andrew i Ryan polecieli jako pierwsi, a ona mogła jeszcze trochę zdziałać i szkoda, że się nie udało. Bardzo mnie zdziwiło, że po wspólnym podsłuchaniu spiskowania facetów w krzakach razem z Sandrą, ta druga dała się przekonać do głosowania na T. Na tamtym etapie Sandra i Christa powinny były się sprzymierzyć z T i Darrah i byłoby cacy.
Christa - Lubiłem ją. Szkoda, że tak ciasno związała się z Rupertem i Sandrą, przez co po odpadnięciu Ruperta nie mogła się już za bardzo odnaleźć. Szkoda mi jej było, jak ją wszyscy oskarżali o wyrzucenie ryb.
Burton - Za pierwszym podejściem go nie polubiłem i jego odpadnięcie po zainicjowanej przez niego samego porażce w IC niesamowicie mi się spodobało.
Za drugim razem jednak dał się poznać z nieco lepszej, bardziej ludzkiej strony i całkiem go polubiłem. Szkoda, że popełnił kolosalny błąd taktyczny, zabierając ze sobą Jona na swoją nagrodę i tym samym zostawiając paniom idealną okazję na wspólne knucie.
Darrah - Była jak dla mnie niesamowicie nijaka. Do czasu, gdy wygrała te trzy immunitety, robiła tylko za tło. Już sama jej obecność w Final 4 była dla mnie zawodem i dobrze, że nie skończyła wyżej.
Jonny Fairplay - O ile był dla mnie takim typowym irytującym aroganckim cwaniaczkiem, to muszę przyznać, że miał też swój urok i ostatecznie chyba jednocześnie go lubię i nienawidzę.
Numer z babcią był oczywiście poniżej wszelkiej godności, ale kocham go za to. Miałem już trochę dość tych licznych telenowelowatych sztucznych wyciskaczy łez w programie i ucieszyło mnie niezmiernie, że ktoś w końcu zrobił z tego dobry użytek. Śmiałem się wtedy jak głupi.
Lill - Na początku bardzo ją lubiłem. Ogromnie było mi szkoda, gdy odpadła, a wielką radością był jej powrót. Choć muszę przyznać, że ze strategią było u niej cieniutko i przez kilka odcinków po przywróceniu przetrwała tylko dzięki temu, że Burton był tak miły i myślał za nią. Oprócz tego było po drodze mnóstwo płaczów, wyrzutów sumienia i mazgajenia się, przez które coraz bardziej zaczęła mnie irytować. Dopiero w końcówce nieco się ogarnęła i zaczęła cokolwiek myśleć. Na pewno dużym błędem z jej strony było wzięcie Sandry zamiast Jona do finału, ale znała ryzyko i miała prawo kierować się sercem, a nie rozumem.
Sandra - Nie jestem zachwycony jej zwycięstwem, bo jej strategia niezbyt mi się podobała. Sojusz z Rupertem i Christą był dobry, choć za bardzo na wierzchu, a gdy sprawy zaczęły się sypać, to na dobrą sprawę trzymała się na uboczu aż ktoś nie przyszedł do niej i nie powiedział "Głosuj z nami na X, to nie odpadniesz", a ona odpowiadała "Ok". Niezbyt to imponujące. Niby miała kilka strategicznych akcji, jak choćby zaciągnięcie Tijuany na podsłuchiwanie facetów w krzakach, ale rzadko cokolwiek konkretnego z tego wychodziło, a w samym finale znalazła się głównie dlatego, że była zerowym zagrożeniem w zadaniach, a Lill okazała się miłosierna. Mimo wszystko chyba jednak wolę ją od Lill jako zwycięzcę, bo przynajmniej nie mazgaiła się przez całą grę i kilka razy potrafiła pokazać swój ostry charakter.