Gała z geografii ode mnie dla mnie, bo podchodząc do tego arcydzieła, byłem przekonany, że w edycji South Africa będzie bardziej murzyńsko, niż w najwymyślniejszym śnie Ciriefana, a tutaj mordki całkiem europejskie. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że biali murzyni będą nam żyli i tworzyli jeszcze przez lat wiele, bo dzięki tej produkcji można było sobie przypomnieć, jak wygląda godny, dorodny, prawilniutki jak z babcinej kuchni Survivor.
Dosrać bym się oczywiście do kilku rzeczy dosrał, a jakże. Post-merge przez dłuższy czas układał się zbyt niemrawo, a i koniec końców ów dobry sezon, właśnie przez wzgląd na swoją dobrość, ucierpiał na zarazę, która niestety coraz częściej dotyka sezony na podobnym poziomie – koksy wytłukły się po drodze, a w finale mieliśmy dwie strategiczne lebiegi, które właściwie czystym przypadkiem przetrwały pre-merge.
A mimo wszystko, jak już się do tego dossałem, to nie mogłem odessać i wykończyłem całkiem szybko, kosztem probstowego i innych śmieci. Teraz lecę sobie raczkiem od dupy strony, bo od razu wziąłem się za edycję Champions, czyli poprzednią (już nieco bardziej murzyńską). Kluczem jest naprawdę dobry, wyrównany (dobra tam Vusi, przymknij się) edit, całkiem umiejętna gospodarka twistami no i przede wszystkim cast – wszystkich albo polubiłem, albo przynajmniej chciałem wykurwić z kolanka w zęby, tak więc spełniali swoją rolę, bo każdy budził jakieś emocje. Edycja nie była taka ściśnięta jak probstowe, ale też odpowiednio krótsza niż u kangurów, gdzie człowiek już się w pewnym momencie gubił kto ma z kim kosę, kto kogo zdradził, a kto komu wisi hajsy za browka. No i prowadzący chyba najbardziej znośny z tych spośród tych wszystkich ogórasów z anglojęzycznych formatów.
*Tom – była domowa beka z tępych Sar, przyszedł niestety czas w rewanżu na bekę z tępych Tomów. Jego samoświadomość uleciała gdzieś tam hen do nieba razem z oparami potu przy wykopie ziemniaków i niewiele brakowało i dostałby za to łupnia na samym początku, no ale mimo wszystko taki to poczciwy człeczyna, że nie sposób go było nie lubić. Dobrze, że przynajmniej na końcu zrozumiał potrzebę utłuczenia Wernera.
*Jeanne – w sumie można tu postawić znak równości. Dodatkowy plusik za to, że szybciej zaczęła knuć przeciwko Wernerowi, a tamtego łosia trzeba wziąć za bety i prawie do tego zmusić, no ale z drugiej strony lubiłem ją trochę mniej, więc idź żreć gruz, zarób sobie milion gdzie indziej.
*Annalize – ostatnia osoba w grze posiadająca więcej niż ćwierć mózgu, miała wszystko na swoim miejscu tak w głowie, jak i trochę niżej. Z drugiej strony trochę nudna w obyciu, chyba najmniej barwny charakter z post-merga.
*Werner – pan pastor wziął kropidło i pozamiatał. Trochę zbyt dobrze zaczęło mu się tam wszystko układać, co prowokowało reakcję hejcenia go, no ale ja się oparłem – wesoły koleś, kibicowałem mu wiernie już od momentu, gdy zeżarł tę wskazówkę.
*Katinka – Panie Boziu drogi, jak ty umiesz w człowieka! Dziewczątko było przesłodkie i jakieś takie mądre w tej swojej tępocie, myślę, że gdyby jej Tom nie sypnął, to zgarnęłaby milion i to jako całkiem zasłużona zwyciężczyni. Można ją uznać za lepszą, bardziej dopracowaną przez starych wersję Kat Edorsson.
*PK – za łeb i do łagru. Wkaarwiało mnie w tym kolesiu chyba wszystko, począwszy od tego, że ma się za świetnego gracza, a dał ciała jak mało kto – najpierw wyrzucając wiernego sojusznika za jakieś gówno, a potem bratając się ze skazańcami.
*Toni – na jeden transport z przyjacielem powyżej. Myślę, że gdyby nie to, że miała okulary i amortyzację w postaci kilometrowego nosa, jej buzia mogłaby zdrowo ucierpieć od plemiennej współbraci za te niekończące się okresy.
*Palesa – o, i właśnie takich murzynek nam u Probsta potrzeba, a nie jakieś Laurel, Tashe, czy inna ruska swołocz. Godna, aktywna zawodniczka, zabrakło tylko nosa żeby jednak zagrać na koniec tym ajdolem. Lubiłem też jej głos – taki cichy i tajemniczy jak coś zaczynała opowiadać, aż się człowiek czuł jak w thrillerze. Mikrofonik, studio i jedziesz z audiobookami do Ludluma.
*Chane – ależ nie trawiłem tej lachy. Znaczy się ok, ciężko było nie jechać po Tomie, no ale w pewnym momencie to chyba był jedyny temat, na jaki potrafiła się wypowiedzieć w konfach. Parszywe to trochę, bo już tam dziadek był jaki był, ale faktycznie miał ją za jakąś tam bliższą psiapsię. Lubię villainów jeśli ta ich villainowatość do czegoś prowadzi, a ta była jakaś taka niska, zresztą po zmianie stron jeszcze szybciej wyłapała placka na ryj.
*Vusi – chyba odbił laskę panu producentowi na jakichś dzikich baletach tam u nich na sawannie, bo ekran bardzo go nie lubił. No był sobie, odpadł sobie, ogólnie jebać.
*Josie – jedna z moich faworytek, ale ma chyba większego życiowego pecha niż ten łysy ogóras ganiający Królika Bugsa w bajce o Króliku Bugsie. Zawsze jej coś jebnie, wybuchnie i w ogóle pójdzie w niwecz. Przetrwała na swojej survodrodze więcej niż niejedna leluja, która doczłapała poza radarem do ostatnich epizodów.
*Tevin – ludzie go opłakiwali, a dla mnie to po prostu zwykły kozaczek, który poczuł się za pewnie, bo kilka rund poszło po jego myśli i wydawało mu się, że może rozstawiać wszystkich po kątach. Idealny materiał na blindside, już takiego niejednego survoziemia przysypała.
*Marthunis – typ był dla mnie po prostu za mocny

Z jednej strony szkoda, że nie wytrwał dłużej, bo byłyby jeszcze większe dymy, piski i gwałty. Z drugiej, był takim creepem, że aż trochę strach. Kojarzy mi się z tymi wszystkimi zdjęciami zamachowców, które pokazują w dzienniku, że zawsze był taki spokojny, a potem wziął giwerę i wystrzelał pół biura.
*Maryśka – traf do plemienia jako bezcenny swing vote pomiędzy dwie pary przygłupów, które chcą się nawzajem zamordować. Bądź taką pierdołą, że w końcu się zbratają i zamordują ciebie. Dziękuję, kurtyna.
*Ace – w czasie inwazji mózgożernych zombie zostałby ostatnią osobą na świecie. Niestety, potencjał na heheszki został szybko ukrócony. Mógł głębiej kopać za tym ajdolem.
*Stacey-Lee – do tej pory nie rozumiem, co ona właściwie odjebała, ale chyba chcę o tym zapomnieć. Grunt, że posłużyła za mięso armatnie, żeby ocalił zabawniejszą Jeanne.
*Neil – w momencie, w którym postanowiłem, że będę chłopu kibicować, ten dostał łupnia kamieniem. Najs.
*Seamus – wydawało mu się chyba, że jeśli potterowe imię raz przyniosło szczęście w surwajworach, to będzie tak zawsze i trochę za wcześnie wychylił łeb. Avadakedavra gnoju, Tom był śmieszniejszy.