W końcu mogę się tu uzewnętrznić, korzystając z radosnego faktu, że po tygodniu od emisji wreszcie mam dostęp do normalnego łącza i odcinek nie zacinał mi się w p**du jeszcze na etapie przypominania radosnych chwil Coltona z początku sezonu.
Jak powiedziano, finał był do bólu przewidywalny i to pomimo tego, że producenci do ostatniej chwili próbowali nas zbajerować, że a nie nie nie, nie myślcie sobie, że wszystko już wiecie, może jednak Tyson nie wygra - patrzcie, obcinamy mu na sam koniec edit i ograniczamy go prawie wyłącznie do niezbędnych konf strategicznych, a za to rozwijamy wątek Moniki jako cierpiącej "Trędowatej" wśród hejterów.
Zaczynając od początku, czyli od redemptionowej batalii z wazami... Moja wredna dusza złośliwie zachichotała się w momencie, gdy Hayden tak cieszył się na perspektywę walki z "dwiema babciami", a jak przyszło co do czego, to dostał w czapę jako pierwszy. Taka pewność siebie była średnio uzasadniona zważywszy na to, co owe "babcie" pokazały we wcześniejszych konkurencjach, więc dobrze mu tak hehehe hihihi huhuhu chrum chrum. Obie pozostałe panie lubię, ale przyznam, że bardziej kibicowałem Laurze - pomimo tego, że jej gra jako gra była w tym sezonie mizerniutka, to jednak jako osoba była jedną z moich ścisłych ulubienic.
Pierwsza rada... No cóż, Ciery szkoda, chociaż od pewnego czasu można było zgadnąć, że zbyt wiele już nie zwojuje. Podjęła parę głupich decyzji, ale suma sumarum zawodniczką była ciekawą, a jej skakanie od Annasza do Kajfasza nadało końcówce sezonu kolorytu. Uważam też, że jej historia jest o tyle ciekawa, że właściwie od początku sezonu nie miała lekko. Taplała się w bagnie, broczyła krwią i musiała rozpaczliwie walczyć o prawie każdy oddech. Ostatecznie, hasło "byle do następnej rady" zaniosło ją do ostatniego odcinka - i to dzięki pracy własnej, a nie w wyniku przyjęcia roli huby pasożytującej na kimś innym (pozdrówmy w tym miejscu Katie). A to się chwali.
Nie do końca też rozumiem, czemu zaczęto rzeź niewiniątek akurat od niej, skoro to Tina miała lepsze perspektywy u jury. Tutaj plusik dla Moniki, która wpadła na to jako jedyna, ale natychmiast została zawrzeszczana przez Gervase'a. Przez chwilę jak tak nad nią stał na tej polance, to miałem nawet wrażenie, że będzie chciał ją udusić, ale na szczęście ograniczył swoje argumenty tylko do wrzasku.
Druga rada i odejście Tiny... Wydaje mi się, że Tina jest trochę jak Wałęsa - w pewnym momencie mogła powiedzieć sobie "stop" i zostać zwycięzcą sprzed lat, bo każdy kolejny występ przynosi jej skazy na wizerunku i niebezpiecznie zahacza o błazenadę. Z drugiej strony, gdy już wiedziała, że jest w d*pie, podejmowała próby defensywy i tu wydaje mi się, że konfy Ciery przedstawiły ją trochę zbyt komicznie, bo nie zauważyłem, żeby jakoś fatalnie szła jej ta rozmowa z Monicą. No i trzeba jej też dać wielkiego plusa za konkurencje. Można hejtować jej ostatni występ w IC, ale zastanówmy się, która z naszych matek/ciotek/jakichś pięćdziesiątek z naszego otoczenia fikałaby tak dziarsko po tej piramidce. O występach na Redemption już nie wspominając.
Gervase... Naprawdę mi ulżyło, że nikt nie nagrodził go głosem, bo przez moment zastanawiałem się czy oby nie ma czegoś w tym gadaniu Moniki o tym, jakim to on może być groźnym i lubianym konkurentem. Gra jego i Tysona przypomniała mi trochę grę finalistów z Tajlandii - niby numerkowo grali identycznie, niby obaj byli zaangażowani i aktywni w polityce, ale mimo wszystko podskórnie wyczuwało się, który z nich ma na stanie więcej szarych komórek. W tym przypadku na pewno nie był to Gervase, którego występ na drugiej radzie z tego odcinka ostatecznie przekonał mnie, że powinien napisać książkę o tym, jak inteligentnie prowadzić w Survivor rozmowy na radach. Monica się waha, wszyscy zastanawiają się czy zostanie wierna chłopakom, czy dokona "wielkiego ruchu", a stary, dobry Gerve na pytanie Jeffa odpowiada "o tak, wielkie ruchy zawsze pomagają w zdobyciu szacunku jury". Hell yeah, jesteś moim mistrzem, koleś
Co do Moniki, to już od dłuższego czasu chodziło mi po głowie pytanie, które sama zainteresowana wykrzyczała ostatecznie przez szloch do Haydena - CZEGO WSZYSCY OD NIEJ TAK NAPRAWDĘ CHCĄ? Wydaje mi się, że babka nie grała w tym sezonie źle. Najpierw wkręciła się w dobry sojusz i miała w nim na tyle dobrą pozycję, że udało jej się namówić grupę do widowiskowego ukręcenia główki podskakującej do niej Kat. Po mergu wyczuła, że jej akcje spadają i rozsądnie dokonała przeskoku. I... właściwie dopiero od tego momentu zaczęły się do niej wąty. A cóż ona powinna zrobić takiego innego? Wrócić do sojuszu Tiny i Vytasa? Głupota. Mierzyć w finał z Haydenem i Cierą? Jeszcze większa głupota. Pozwolić Tinie zastąpić Gervase'a w finale? Idiotyzm - wtedy nieuchronnie skończyłaby trzecia. Problem Moniki leżał tak naprawdę nie w ruchach, lecz w charakterze. Jest po prostu zbyt miła i spokojna do survivorowego błotka, przez co nie mogła wyjść w oczach jury na liderkę, czy choćby równoprawną członkinię sojuszu. Jedyne, co mogło dać Monice w tym ostatnim odcinku więcej głosów (bo wątpię, żeby zwycięstwo), to sprzymierzenie się z Cierą i Tiną przeciw Tysonowi, a następnie ponowny przeskok do Gervase'a i zagłosowanie wraz z nim na Tinę. Z Gervasem i Cierą miałaby większe szanse niż z Gervasem i Tysonem. Ale nawet tego nie mogła zrobić, bo Tyson uznał pod koniec za stosowne wziąć się do roboty i zacząć wygrywać immunitety.
Ale jak by nie było, Tyson wygrał w stu procentach zasłużenie. Numerkowo nie widzę w całej jego grze słabego punktu. Zawsze był opanowany, czego brakowało Gervase'owi. Radził też sobie całkiem nieźle z socjalem, czego brakowało Monice. Znalazł dwa HII pod rząd, mimo że szukał ich kto żyw. Mącił ludziom w łepetynach przez odpowiednio długi czas - i to nie ludziom o inteligencji na poziomie meduzy czy też plemienia Ometepe (w sumie na jedno wychodzi), ale ludziom, którzy pokazywali wcześniej, że tacy do końca głupi nie są. Z całego tabunu wiernych żołnierzyków, wybrał do finału tych, z którymi miał największe szanse, w czym swego czasu nawalił jego ziomek Coach. Jego występ na radzie też był całkiem dobry - łzawa wzmianka o Rachel była krótka i potem przeszedł już do rzeczy, a zresztą pewnie miała ona być dodatkowym środkiem bezpieczeństwa na wypadek, gdyby ktoś z jury chciał być bitter, głosować sercem, czy z inną równie banalną motywacją.
Tak już jest natura ludzka stworzona, że szybciej przechodzimy z sympatii do hejtu niż odwrotnie, dlatego nie mogę się sobie nadziwić, że po tym sezonie naprawdę szczerze polubiłem tego żałosnego kretyna z Tocantins :) Ale jest też jakaś część mnie, która nie obraziłaby się za wygraną Moniki - tak z sympatii i trochę przez litość.
Z rzeczy szóstorzędnych - ja też nie mogę przestać wyrywać włosów z głowy z tego powodu, że nie było rytuału pożegnalnego ani płakać krokodylimi łzami, że nie było intra. Za to co jakiś czas otwieram okno i wrzeszczę na całe osiedle z radości, że nie było równych i równiejszych w usadzeniu na Reunionie oraz że edit w tym sezonie był względnie wyrównany pod względem konf - bez Purple Kelly, Carterów, Leifów, Whitney ani innych ofiar diabolizmu producentów.
Sezon oceniam jako udany. Polać Ciriefanowi co tam lubi za komentarz o książce i okładce, bo wyjątkowo trafny. Po samym motywie zapowiadała się przecież katastrofa, a tu jebut, mamy czwarty z rzędu sezon na poziomie. Było dobrze ze strategią, a i nie zabrakło kilku zwrotów, a to dla mnie dwa główne kryteria, by walnąć danemu sezonowi etykietkę z napisem "dobry". Od mojej topki odwodzi go jednak RI - po raz kolejny na dłuższą metę nic nie wniosła, po raz kolejny była też w głównej mierze teatrem jednej osoby. Hiper-super-jołjoł-wymyślne-twisty, które miały odgrzać tego kotleta, jakoś nie wypaliły. RI zamieszała jedynie w kolejności eliminacji, czego nie lubię. Mam nadzieję, że od przyszłego sezonu znowu wyrzucą ten pomiot szatana z programu. Już lepsza była Exile. Wprowadzała dramę czy ktoś ma HII/wskazówkę do niego, a i jabłka mogli tam sobie czasami pożreć.