Co za rzeczy! Jury, pre-jury i całe to towarzystwo złapie się pewnie za łapki i odtańczy kujawiaczka, bo większość z nich została wysłana do Krainy Wiecznych Łowów właśnie przez
Abiśkę. A Savage to chyba z wrażenia spuści się do tej swojej smerfnej czapy i będzie tak z tym brykał.
Zacznijmy jednak od tej mrożącej krew w żyłach sceny z ratowaniem
Tashy, której nie powstydziłby się sam Hasselhoff. Jestem pod głębokim wrażeniem ekipy ratunkowej Jeffa, która na szczęście zadziałała szybko i sprawnie. Tasha mało im tam nie zjechała, bo ochlała się za dużo wody, więc to w pełni logiczne, że położyli ją na podmakającym skraju tej bujającej się platforemki po to, żeby ochlała się jej jeszcze więcej. Jak tonąć, to tylko w Survivor. Oooye-oooye-yoye-aaaa!
Pływające wnętrzności nie zniechęciły jednak naszej czarnulki do knucia i tutaj uderzam się butelką po Mirindzie w łeb, bo zdaje się, że trochę za bardzo w nią zwątpiłem po poprzednim epie. Obrała sobie Abi za cel i udało jej się go zrealizować. To jednak wciąż jest tylko marna butelczyna po Mirindzie. Prawdziwym tulipanem przyjebię sobie dopiero wówczas, gdy coś jej z tych planów wyjdzie na dłuższą metę, bo ta eliminacja wydaje się średnio sensowna - Abi, jak się okazuje, była gotowa do współpracy z nią, a głos na Solejuka miał być wzmocnieniem tego całego mitycznego sojuszu cycków. Jeśli już, rozsądniejszym ruchem byłoby strącić łeb Kelley, która udowodniła już, że jest groźnym graczem. A jeszcze rozsądniejszym - ze strony właściwie wszystkich - rozdzielić Jeremy'ego i Spencera, bo to oni są tam teraz najpoważniejszymi zagrożeniami i stawiam 90%, że to któryś z nich, ku euforii Jeffa, zostanie w tym sezonie sol surwajwyr.
Ja zresztą z wyniku Rady zadowolony jestem tym mniej, że siarczyście wkuła mnie scena, gdzie
Spencer, Tasha i Ruchacz-Val zaszyli się w buszu i stwierdzili sobie autorytatywnie, że tylko oni są tu dyserwing, a reszta, łącznie z Kelley (!) to bara-chło, miernoty, słabi gracze i w ogóle iść mi stąd, a kysz. No żebyście wy się przypadkiem moi drodzy nie posrali na rzadko. Albo nie, cofam to - posrajcie się. Od tego momentu aż się prosi, żeby trafił w nich wielki młot pneumatyczny i żeby ich plany "ratowania sezonu" zmieniły się w krowi placek.
Solejuk wciąż bawi i uczy. Tym razem była to nauka dyplomacji, bo niczym innym nie można uzasadnić faktu przyznania się, że po 30-iluśtam dniach w buszu ktoś nie może sobie przypomnieć czyjegoś imienia. Czy ja dobrze zrozumiałem z tego jego bebłania, że on nie wybrał Jeremy'ego na reward, bo ten jest... żonaty?

Ach ten nasz Solejuk, śmieszek taki. Czuję, że gdyby Bozia uraczyła go drugim mózgiem, to umarłby on z samotności. Na szczęście, nasz bohater mógł liczyć na moc rozrywek podczas zarąbistej wyprawy do tej całej ultra-wypasionej Świątyni Keanu Reeves (?!). Język tych wszystkich modlących się Dalajlam przypominał mi jego własny, więc... Wreszcie mógł sobie chłop z kimś pogadać na poziomie.
Przykro mi, ale będę z tych, którzy uważają, że
Spencer popełnił koncertową głupotę. Ustawianie się na F3 z Abi (plus na przykład Kimmi czy Solejukiem do trójkąta) byłoby być może ryzykowne, ale efekt byłby na pewno wart tego ryzyka. Tashę i - przede wszystkim do jasnej kurwa-anielki Jeremy'ego (!) powinien przegnać czym prędzej. Facet ma spore perspektywy w jury, nie wspominając już o tym, że jest większym zagrożeniem fizycznym. Abi natomiast, powiedzmy sobie szczerze, nie była raczej najszybszą z dwunogich istot. I nie jestem nawet pewien, czy byłaby najszybszą z jednonogich.
Kimmi tak się zasapała bo zrobieniu jedynego w swojej karierze sensownego ruchu (jakim była PRÓBA stworzenia sojuszu cyców), że stwierdziła chyba pff, pierdolenierobie, już się nagrałam. Rozwaliło mnie jak Jeremy wyliczał nam konspiracyjnie swój sojusz: eee, soooł łiwgat Tasza (ujęcie na spiskującą Tashę), łiwgat Spenser (ujęcie na jeszcze bardziej spiskującego Spencera) end łiwgat Kimmi (ujęcie na Kimmi leżącą sobie dupa-plac na piachu).
Kelley dostała co prawda w tym odcinku po czuprynie, ale ja wciąż mam jaaaakieś tam szczątki nadziei na finał z nią. Ten sezon jest szczególny i ma się wrażenie, że po każdym odcinku Faceci w Czerni robią im wszystkim wjazd na obóz z tym swoim jebitnym laserkiem do czyszczenia pamięci i sojusze zawiązują się kompletnie od nowa.
Yyy, jakim kuźwa prawem już za tydzień finał? Pozwoliłem? Goni ich kto? Przy sześciu osobach w grze, rozbiją sobie chyba szałas w tej melinie gdzie robią Rady, bo praktycznie nie będą mieli czasu wystawić stamtąd dzioba. Chyba że... ten podniecony głos Jeffa z zapowiedzi cieszący się, że: "for dy ferst tajm in fertiłan sizyns..." i towarzyszący temu japoroztwór jurorów nie zwiastuje nic dobrego. Mam nadzieję, że nie czteroosobowy finał, bo się spierdzę.